Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

nueńczyk zabiegły, który przeczuł, że po błocie trudno się będzie dostać nad Arno do hotelów, uprzedził panów pod parasolem, i nakłonił weturynów, aby przybyli po swoich patronów... powozy stały na placu... wszyscy się jakoś dobrali do nich.
Włoch malarz z żoną zaproszony przez nieznaną kobietę, która była samą, może dla tego, aby się do niej kto inny nie wprosił, pojechał milczący. W hotelu Anglika zamówiona herbata oczekiwała z całym wykwintem, na jaki zdobyć się mogła gospoda pizańska. Trzy machiny, jak trzy trójnogi ofiarne z kipiącą wodą i płomienistemi fajerkami... zwiastowały, że herbata może być przynajmniej znośną.
Po Campo Santo widzianem w blasku piorunów, przy pochodniach i po księżycu, po obrazach surowych Orcagna, po posągach Pizanów, po marmurach, które rzeźbiło poetyczne uczucie, wpaść nagle do hotelu nad Arno, przygotowanego na przyjęcie angielskiej rodziny, jest to jakby z niebios i obłoków przez zbrukany komin wcisnąć się do prozaicznej kuchni. Dziwniejszej sprzeczności trudno sobie wystawić, żadna kąpiel lodowata bardziej człowieka ostudzić nie może.
Nie wiem, czy tego doznali wrażenia goście zebrani w jadalnej sali angielskiego hotelu nad Arno, niegdyś pałacu jakiegoś magnata dziś przeistoczonego na najpospolitszą w świecie jadalnię.
W każdej karczmie włoskiej odartej i brudnej, jednej z tych, które się spotykają w Apeninach, z szerokiemi wroty wiodącemi do zakopconego wnętrza, ze studeńką pełną kwaśnego wina, z ogromnym kominem i prostemi ławy, byłoby lżej duchowi spocząć, niż