Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

runami przy pochodniach, po księżycu... całe życie chyba śnić mi się będzie.
— Nieprawdaż? przerwał Anglik, było to coś uroczego.
— Tak, wielkiego, uroczystego, ale przerażającego, dodała kobieta, coś jakby sen dławiący... I dla czego my... z różnych świata krańców zbiegli ludzie, koniecznie my i my tylko wyznaczeni byliśmy na świadków tej sceny?
Tak! — rzekła ciszej, ale wyraźnie nic się nie dzieje bez celu, nic bez myśli... we wszystkiem jest fatalizm, prawo, los, przeznaczenie... dla czego my? dla czego cmentarz, dla czego burza i księżyc po niej?
Wstała nagle, spojrzała na siedzącego pargaminowego ziomka i powtórzyła:
— Dla czego my?
— Ja to pani wytłumaczę, rzekł zbliżając się suchy ziewający gość, który się przywlókł do stołu i zajął swe miejsce, naprzód biorąc nóż z nakrycia i zaczynając się nim bawić, jakby pod wrażeniem włoskich obyczajów, o jakiejś coltellacie zamyślał... — mnie się to zdaje bardzo naturalnem...
— A ciekawym? rzekł garbus, który się przysunął z rękami w kieszeniach i ironicznym swym śmiechem.
— Zaraz zaspokoję tę ciekawość, która wedle jezuitów jest grzechem śmiertelnym... Otóż ja naprzód człek wyżyty, nie wierzący w nic, znalazłem się tu, aby wam służyć za wystudziciela i odczarownika... Co tam było osobliwego lub pięknego? Stare mury w kwadrat, okryte malowaniami popsutemi i niewidocznemi, które wyobraźnia mogła sobie karykaturami Gavarniego i Daumier dopełniać... obszarpańcy niosący pocho-