Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

ustach; w godzinach burzy jest to dławiąca zmora uciskająca piersi tysiąca tych, którzy żyć nie umieją i umrzeć nie mogą.
Uwagi te mimowolnie przyjść musiały każdemu, kto chwilę popatrzył na fizjognomję mężczyzny podstarzałego, który rzuciwszy swego weturyna na drodze do Pizy, u samych prawie wrót starego grodu, dziś wyglądającego na wielki cmentarz lub wielki szpital (jak go Grün nazywa) szedł powoli pieszo do miasta...
Nazwaliśmy go podstarzałym, nie był bowiem starym, widocznie dusza więcej się zużyła niż ciało, które pozostało krzepkiem, zdrowem i zwiędłem. Mógł mieć lat czterdzieści, pięćdziesiąt do siedmdziesięciu, odgadnąć metryki nikt by nie potrafił, doszedł bowiem tych lat szczęśliwych, które się już nie czytają na twarzy. Z trochą starania oblicze dobrze zachowanego człowieka w tym rodzaju, trwać umie nie grzybiejąc do ostatniej słabości i ostatniej godziny, co je nagle w kościotrup powleczony skórą suchą zamienia.
Któż wie? człowiek ten może był takim od młodości! to pewna, że oblicze nosiło piętno mumji, oznajmując iż go ząb czasu wyszczerbić nie potrafi. Pargaminową okryte skórą, z której krew uciekła, nie miało prawie marszczek, bo nie ulegało targaniom namiętności co je tworzy, oczy były szklanne, blade, zimne, wystygłe z życia, usta nieruchome, żaden wyraz prócz męztwa obojętnego nie charakteryzował rysów marmurowych, pięknych ale nic nie mówiących. Było to coś nakształt maski pośmiertnej, w której trudno poznać genialne rysy wielkiego męża, świadkiem