Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

cy... chodziłem całe dnie szarpiąc mózg na próżno... Myśli było tysiące, wszystkie zużyte, spowszedniałe, oklepane, chciałem coś oryginalnego, nie wiedząc jeszcze niestety, że cała może oryginalność geniuszu jest w formie... liczba idei bardzo jest ograniczoną.
Wychudłem i wybladłem na tem polowaniu za ideą... włóczyłem się w ostatku myśląc, że idea gdzieś strzeli do mnie od jakiegoś przedmiotu i rozbudzi śpiącą w mózgownicy siostrę...
Był to dzień jesieni ale złocisty i prześliczny, a jak na słotną i wilgotną Bawarję naszą, ciepły i miły... chodziłem daleko po za miastem nad rzeką, zaszedłem na łąkę pokoszoną... pasły się na niej najprozaiczniej w świecie krowy... na kamieniu siedziało dziecię bose, ledwie przyodziane, w szarej koszuli, ale z głową całą przybraną w polne kwiatki jesieni...
Nagle rzucając wzrokiem roztargnionym, wstrzymany zostałem i przykuty przypatrując się tej istocie niedorosłej jeszcze, przechodzącej z dzieciństwa do weselszych, bujniejszych dni młodości. Dziewczę to mimo swego opuszczenia, ubóstwa i pastuszej doli, było najdziwniej piękne nieopisanem wdziękiem, w którym łączyły się dwa uroki: niewinność dzieciństwa i namiętność nieśmiało rozkwitających dni wiosny... jako rzeźbiarz naprzód oko zwróciłem na kształty... zdumiałem się ich doskonałością... była w nich przez sam wiek ów nadana niby archaiczna jakaś suchość, ale zarazem czystość linji i prostota niewysłowiona.
Typ naówczas ten zdał mi się nowym zupełnie, nie wiedziałem, że sztuka starożytna i nowoczesna już się o niego rozbijały.
Zapaliłem się do mojej idei, do ubóstwianego