Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

i pełną prostoty, że nie było człowieka któremuby głowy nie zawróciła. O jej życiu przeszłem nie umiano nic powiedzieć, żyła długo na prowincji, do Rzymu przyciągnął ją urok religijny stolicy katolicyzmu, a tu tak powszechne zyskała uwielbienie... iż począwszy od kardynałów do uliczników wszyscy przed nią padali. Muszę dodać, że była prawdziwej piękności, której opisywać nie chcę, bo bym jej nie podołał, majestatycznej, promienistej, wspaniałej... Wprawdzie młodość jej nie była pierwszą, ale nie była ostatnią także, miała przed sobą jeszcze kilka metamorfoz wdzięków.
Dziwniejszej istoty nie spotkałem w życiu, w najliczniejszem towarzystwie złożonem z ludzi najróżnorodniejszych usposobień, hrabina bez wysiłku, bez przymusu, bez widocznych przemian umiała oczarować wszystkich: starych, młodych, arystokratów, demokratów, kogo tylko zapragnęła. Była gdy chciała uczoną, naiwną, młodą, trzpiotowatą, poważną, zastosowywała się do każdego i nic to ją nie kosztowało... Każdy by był poprzysiągł, że w tej chwili gdy z nią mówił była sobą, że jej w tej roli było najwłaściwiej, każdemu się zdawało, że dla innych czyniła wysiłek, a dla niego tylko miała współczucie. Patrzałem na to i... uwierzycie państwo czy nie, ja garbus biedny wyobraziłem sobie, że ona mnie kochała... byliśmy z nią na najlepszej stopie, coraz bliżej, coraz poufalej, coraz serdeczniej, tak dalece, że się jej wyspowiadałem ze wszystkiego aż do wnętrzności mojej kieszeni, co jeszcze podwoiło jej miłość ku mnie. Tak! niestety była to miłość przynajmniej z mojej strony, była to miłość! okrutna, pierwsza w życiu i ostatnia, szalona... Wyperswadowała mi, że ludzie nie mający garbu są kalekami, że