Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

garb dodaje pewnej powagi, że jest miłą ekscentrycznością, że wyprostowane dudki chodzące jakby popołykali kije są niezności. Uwierzyłem w to że byłem Antinousem i na Appollina Belwederskiego poglądałem z pewnem lekceważeniem. Wieść o mojem szczęściu rozeszła się po Rzymie, zaczęła się wiosna, i, zdało mi się, żem pierwszą w życiu widział, tak byłem szczęśliwy.
Postanowiłem się żenić, po cichu daliśmy sobie słowo, jakieś tylko formalności papierowe opóźniały jeszcze moje szczęście, które do pewnego czasu kazano mi ukrywać...
Oszalałem zupełnie, nie śmiejcie się państwo miłość większych dokazuje cudów... gdy teraz przypomnę sobie własne uczucie chce mi się śmiać i płakać. Żal mi tego złudzenia tak śmiesznego, z którem przecie byłem tak szczęśliwy!!
Tu garbaty westchnął, po licu jego przeleciał jakiś grymas dziwny, otarł chustką spocone czoło i mówił dalej:
— Wśród tego raju, jednego wieczora hrabina oznajmiła mi o blizkiem przybyciu swojego rodzonego brata, który miał jej przywieść pewne papiery i wiadomości potrzebne. Oczekiwałem go z jakimś niepokojem, pragnąłem zawczasu zaskarbić sobie całą rodzinę.
Brat przybył nareszcie, hrabina przedstawiła mi go. Dziwnym trafem nie mieli wcale podobieństwa do siebie; był to prześliczny, bardzo prosty mężczyzna, blondyn, świeży, rumiany, barczysty, ale od przybycia swego, mimo najwykwintniejszej z jego strony grzeczności, czułem w nim człowieka cywilizowanego, przez skórę przeczuwa się wroga, i istotę sobie niechętną na