Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

na nieco podnosząc się się z krzesła, ja przybywając na scenę tak późno, przez pana, zmęczona, a przytem z tęsknemi materjałami do skreślenia żywota wcale nie zabawnego, jakże was zająć potrafię?
Postanowiłam być szczerą, tak jest, mam trochę kobiecej zalotności, chciałabym zająć słuchaczów, nie potrafię inaczej jak zupełną otwartością.
W tej chwili usłyszawszy głos jej, człowiek-mumja, który zdawał się usypiać w swojem krześle, rozprostował się nagle, porwał i wlepił w nią oczy, z których strzelał jakiś gniew i groźba, ale hrabina jakby przeczuła to wejrzenie, patrzyła w inną stronę.
Ożywiona rozmowa wieczora, wrażenia jego rozmaite, czyniły z niej wcale różną istotę od tej, która tak przestraszoną i nieśmiałą ukazała się na Campo Santo. Odzyskała całą moc nad sobą, jakiś dziwny ogień był w jej oczach, a gorączka w głosie, rumieniec żywy rozpalał twarz, — wszyscy skupili się dokoła stołu gdy mówić zaczęła, i z najżywszem słuchali zajęciem.
— Złamana jak ja życiem istota, jest bardzo pospolitą w naszych czasach, — mówiła hrabina, usiłując udać spokojną i wcale nie patrząc w tę stronę zkąd do niej dolatywały wejrzenia ostre hrabiego, — ale sądzę, że nie wiele niewiast tyle co ja odbolało za swe grzechy. Byłam jedynaczką u matki, urodziłam się w domu pańskim i pierwsze lata życia spędziłam w pieszczotach, jak gdyby życie chciało brzeg gorzkiej piołunem czary osłodzić, abym się go nie ulękła. O złote moje dni dzieciństwa i młodości, marzeń i nadziei, jakże mi one dziś jeszcze są przytomne, iluż je musiałam opłacić łzami! Możesz być, aby poranek tak pogodny