ko o tem że był wszechwładnym urzędnikiem — p. komisarz zaledwie na ukłon małem skinieniem głowy odpowiedzieć raczył.
Wziął najprzód kartkę z rąk Małdrzyka, wpatrzył się w nią, srożej jeszcze brwi ściągnął, usta wydął, i siedząc w krześle, nawpół obrócony do stojącego przed nim — delikwenta, (bo w istocie Floryan wyglądał na obżałowanego, a biurokrata na sędziego) odezwał się ostro i krótko:
— Środki utrzymania WPana?
Floryan osłupiał, nie umiał odpowiedzieć. Niezrozumiany komisarz, żywiej i z wymówką, dodał:
— Proszę mi pokazać fundusze? Władza żąda od pana, abyś pieniądze jakie masz... ukazał i — i dał słowo, że one do niego należą.
— Ale cóż za powód? — począł Floryan zmięszany.
Ostro i niegrzecznie komisarz zaczął gniewając się i bijąc ręką o biurko:
— Władza nie ma powodu się panu tłómaczyć z tego co czyni! Nasze przepisy tego wymagają, pokaz pan pieniądze.
Małdrzyk nie był do tego przygotowanym, lecz że zwykle nosił w pugilaresie paręset rubli (ostatnich), wyjął je milcząc i rzucił na biurko, nie chcąc się wdawać w rozmowę dalszą.
Komisarz ręką je rozsypał, oczyma policzył.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/104
Ta strona została skorygowana.