czas szukał rozrywek tak, jakby szło o ocalenie życia.
Jednego wieczoru, choć sam to sobie wyrzucał, choć czuł, że to było rozrzutnością nieprzebaczoną, kupił sobie bilet do krzesła w teatrze. Raz tam idąc, wstydził się by go na innem, tańszem miejscu nie spostrzegł kto z dawnych znajomych.
Parę jasnych rękawiczek i kapelusz świeży, został mu z dawnych czasów. W teatrze grano possę niemiecką, zgruba ociosaną na stary sposób, ale śmiechu pełną, naiwną prawie, a do prostodusznej publiki zastosowaną.
Pan Floryan zapomniał o swem położeniu i śmiał się. W sztuce był człek średniego wieku lekceważący wszystko, wyśmiewający świat — komiczny zaufaniem w swe szczęście, który pragnącego takiego nastroju Małdrzyka, zupełnie na wiarę swą nawrócił.
Wychodził więc z teatru, nic sobie chwilowo ze swej biedy nie robiąc — prawie wesół, myśląc że tego dnia mógłby już sobie pozwolić skromnej wieczerzy u Helbiga, gdy znany głos go powitał:
— Pana Floryana, dawno niewidzianego.
Obejrzawszy się postrzegł Małdrzyk Nababa, dla którego właśnie lokaj w liberyi przywoływał powóz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/133
Ta strona została skorygowana.