Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/141

Ta strona została skorygowana.

Ostygli oba dla siebie po tej krótkiej rozmowie, fotograf pożegnał się i odszedł.
Kilka słów jego nie pozostało jednak bez skutku — Małdrzyk wszedł w siebie i począł rozbierać własne postępowanie. Nie był z siebie rad — lecz, słabość, nałóg wygodnego życia, próżniactwo przemogło. Starał się w oczach własnych oczyścić, a kto tylko przedsiębierze coś podobnego, ten zawsze tego dokonać potrafi. Został tylko zły humor i kwas na dnie.
Chciał choć trochę usunąć się od Nababa, jego codziennych obiadów i służby przy nim, która w godzinach od wista wolnych, zależała na dosiadywaniu przy nim, gdy w szlafroku, z fajką leżał, drzemał i niby pół uchem słuchał plotek miejskich. Pan, który się przyzwyczajał do ludzi, a Myślińskiego jeszcze z powrotem nie miał — gdy mu Floryana zabrakło, posyłał po niego lokajów i dżentlmanów, i w końcu zawsze go do siebie skusił.
W istocie upokarzające to było, ale Małdrzyk jadł, pił i wista najczęściej wygrywał, a w brudnej izdebce czasu spędzać nie potrzebował.
Niekiedy na parę godzin do siebie wpadłszy, mimowolnym był świadkiem życia swoich sąsiadów Federów. Tam, dziwny, niczem niezakłócony, spokój panował. Ponieważ ściana oddzielająca ejgo pokój od nich bardzo była cienka, docho-