listów od Jordana nie było. Zamiast dwóch, upłynęło pięć tygodni, a nie dał znać o sobie. To samo już było bardzo złym znakiem.
Małdrzyk myślał co pocznie gdy się przedłuży jeszcze zwłoka — i Klesz nie da znać o sobie, a nie dźwignie go z tego utrapionego położenia.
Lasocka i Monia milczały także. Odpędzał ją jak mógł, trwoga coraz większa go ogarniała.
Naostatek dnia jednego przyniósł mu bryftreger list, na którego kopercie stempel pocztowy niespodziewany jakiś i ręka była obca.
Było to pismo od tak dawna oczekiwane Jordana, z ostrożnościami oddane na pocztę.
Klesz, który nie chciał, znając przyjaciela, dobić go szorstkiem doniesieniem o smutnem stanie rzeczy, pisał tajemniczo jakoś i humorystycznie:
„Nie zgłaszałem się dotąd do ciebie — bom nie miał nic dobrego do doniesienia, a pamiętam o francuzkiem przysłowiu, które ci, czasu mojego milczenia, nieochybnie na myśl przychodzić musiało. Gdy nie ma nowin — znaczy to dobrą nowinę.
„Jednakże rzeczywiście dobrego nie ma dotąd nic. Ja nie jestem stworzony na prawnika i dyplomatę, a tu by tych obojga potrzeba było. Nie rozpaczam jednak, że się nauczę i dyplomatyzować i jurystą zostanę. Tobie to winien będę.
„Podróż miałem z przeszkodami, na których
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/143
Ta strona została skorygowana.