P. Floryan niegdyś lubił choć mało co umiał rysować, dawniej też kaligraficzne cuda na pargaminie dokazywał. Teraz w długich godzinach nudów, zadumany, siadłszy przy stoliku, bezmyślnie całe arkusze papieru zamazywał jakiemiś dziwacznemi arabeskami, ornamentacyami i figlasami. Papieru tego zarysowanego walało się dużo, dzieci się nim bawiły i nosiły.
Pierwsza Federowa zapatrzywszy się na nie, poczęła dowodzić, że p. Floryan mógłby, gdyby chciał, pracować gdzie u litografa.
— Ja się na tem nie znam — mówiła — ale to mi się wydaje ładne, a takie rzeczy przecie za pieniądze rysują na pudełka, na różne prospekty i t. p. Pewnie że to licho płacą, ale jak nie ma co robić?
Feder pomysł żony znajdował bardzo szczęśliwym. Prostoduszni ludzie nie widzieli w tem nic uwłaczającego dla tego ex-pana, żeby sobie co zarobił bazgraniną.
Floryan, gdy mu to powiedzieli, zmięszał się, zawstydził, ręką machnął — ale myśl w nim utkwiła.
Począł staranniej się wprawiać w ornamentacyjne rysunki. Bawiło go to. Parę ich Feder odkradł i proprio motu zaniósł do litografa, który dostarczał etykiet do apteki, pytając go poufnie, czy to było co warte i czy z tego mógł być jaki zarobek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/150
Ta strona została skorygowana.