wabna, narzutka aksamitna, kapelusik z piórem, u paska ozdobna torebka à la Gretchen, pod szyją pyszna kamea, na rękach śliczne bransolety.
Siedziała sama jedna, oczyma czarnemi rzucając po salonie, a gdy wejrzenie jej spotkał p. Floryan, zdawało się jakby ono go już dawno szukało. Uśmiechnęła mu się i dała znak aby się zbliżył.
Rad ze spotkania Małdrzyk zabrał swoją kawę i przysiadł się do niej. Powitała go rada.
— A! a! — zawołała — przecież choć raz pana spotkać było można. Upatrywałam już dawno czy go nie zobaczę. Bywasz pan jeszcze u tego chłopa milionowego?
— Bardzo rzadko!
Skrzywiła się.
— Co za gbur, bez żadnej delikatności! pfe!
— Ale panna Lischen, znosiła go przecie długo?
Pokręciła główką.
— Mam go dosyć! — rzekła — a pan?
— Ja także.
— Co pan robisz?
— Nic — rozśmiał się Floryan — czekam.
— Gdzież pan się kryjesz?
Małdrzyk przed nią nigdy z położenia swojego nie robił tajemnicy.
— Nudzę się w brzydkiej dziurze, i dopóki lepsze nie nadejdą czasy biedę klepię.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/155
Ta strona została skorygowana.