— Kazano mi opuścić Drezno w ciągu trzech dni — zadławionym głosem odezwał się Małdrzyk.
— Z tych trzech dwa możemy im darować — odparł zimno Jordan. — Poczciwy ten wasz służący, uwolnił od pakowania wielu niepotrzebnych rupieci — jutro możemy być gotowi.
Pożegnamy tylko Filipa, no, i tych nieoszacowanych Federów, o których mi on wiele mówił dobrego — i — na kolej.
Nic nie odpowiedział Małdrzyk, — żal mu było tych miejsc, choć w nich tylko gorzkie pozostawały wspomnienia, nałóg już go przykuwał do nich. Tu jeszcze choć wiatr jakiś powiał od bliższego kraju — było więcej swoich twarzy. Brühlowska terasa, wielki ogród, Blasewitz, okolice, po których błądził, życie to powszednie tutejsze, do którego się wdrożył i nawykł — budziły żal za sobą.
Nie przyznawał się może do tego że i ową Lischen — niewieści głos pieszczony, — to złudzenie jakiegoś przywiązania, którego potrzebował, opuszczał nie bez bólu.
Dotąd żył jeszcze złudzeniami, nadziejami — teraz miało się rozpocząć życie w nieubłaganej rzeczywistości, surowej, bezlitosnej, prozaicznej.
Napróżno politowania i współczucia szukał u Jordana, który mu odpowiadał tylko przypominając, że elegie nie prowadzą do niczego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/175
Ta strona została skorygowana.