pracowni iść. Klesz tymczasem aby nie tracić napróżno i chwili, a umysł czemś zająć i odwrócić go od smutnych myśli — z wielkiem zajęciem studyował podręcznik fotograficzny.
Zobaczywszy nadchodzącego Małdrzyka, zerwał się.
— Chodźmy — zawołał — pakujemy się i jedziemy.
— Na miłość Bożą — padając na kanapę odparł Floryan — nie pędź mnie tak nielitościwie. Daj mi się opamiętać. Sam możesz to pojąć, że po tem co doznałem, coś mi przywiózł — potrzebuję odetchnąć, oprzytomnieć. Głowa mi pęka z bólu, czuję się chorym.
Jordan spojrzał na niego bacznie.
— Do wieczora możesz się wyleżeć i wypocząć — rzekł — jutro jechać musimy.
— Chcesz więc mnie ubić! — zrozpaczony zawołał Floryan, nie śmiejąc się przyznać dla czego zwłóczył.
— Chcę przeciwnie abyś wolniej odetchnął, a tu powietrze dla ciebie niezdrowe — spokojnie rzekł Jordan. — Wyjedziemy jutro, bo to jest nieodwołalne, a na drodze zatrzymamy się gdzie zechcesz dla spoczynku.
— Zapomniałem ci powiedzieć — wtrącił Floryan — że zmuszony byłem zastawić zegarek i trochę złotych rzeczy w Lombardzie. Dziś już niepodobna ich odebrać, biuro jutro tak rano się nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/181
Ta strona została skorygowana.