owym na Pirnajskim placu, mógł prawie uchodzić na pierwszy rzut oka za elegancki.
Komin przyozdabiał zegar bronzowy, z parą kochanków i parą gołębi, sentymentalnie komiczną. Nie szedł on oddawna, ale nie brakło go, zajmował miejsce, razem z dwoma lichtarzami dobranemi do niego i dwoma bukietami robionych kwiatów pod kloszami. Zwierciadła zmatowane, dywany wytarte, pawilony stare, zażyte — reprezentowały przecież zbytek jakiś zmarły i trupi.
Nie brakło nic; nawet marmoryzowanego lavabo, i szczypców z bronzowemi rączkami przy kominie.
Powietrze było — kwaśne.
Floryan chciał zaraz okno otworzyć, lecz ztamtąd buchnął nań wyziew jakiejś pobliskiej fabryki, który jeszcze był bardziej zabijającym. Zamknął je zaraz.
Kapitan rozporządzał tłumokami co prędzej i robił wniosek:
— Trzeba coś zjeść. Niedaleko znana mi, niezgorsza Cremerie, tam coś dostaniemy. Dzisiaj ja proszę.
Chciał się opierać Floryan, ale kapitan gdy co postanowił, był uparty.
— Dzisiaj ja traktuję — rzekł — nie obawiajcie się. zbytku nie będzie.
Owa Cremerie, była zarazem rodzajem skromnej restauracyjki, niedaleko gospody położonej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/197
Ta strona została skorygowana.