sty taki chłopisko-fabrykant, który sam o sobie mówił, że wyszedł z niczego, że w bluzie chodził i wozy poganiał, nad nim! jego chlebodawcą!
Gorzko się uśmiechnął nad tą ironią losu.
Paulin ów wyglądał na tego kim był, duży, spasły, z rękami zapracowanemi, w obejściu się rubaszny, nie robiący ceremonii z nikim, bo się już czuł milionerem — był dlań wstrętliwym.
Lecz — cóż było robić? Rysunki te, jak się okazywało, mogły dać, jeśli nie zamożność to przynajmniej przyzwoite utrzymanie. Płacone od sztuki, przy prędkiem wykonaniu, były nawet świetne zarobki, lecz Paulin, jak tylko by się Floryan wdrożył, chciał kontrakt roczny zawrzeć i warował sobie, że dla żadnej innej fabryki rysować nie miał.
Dawało to stałe utrzymanie, Floryan niezdecydowany krzywił się. W początku do robót swych najmniejszej nie przywiązywał ceny, teraz nagle znajdował, że one pewnie więcej warte być musiały, niż za nie dawano.. W istocie wartość im nadawało to, że Floryan tradycyami i wzorami skrępowany nie był, miały świeżość — pomysły ich uderzały oryginalnością.
Paulin rachował na to, iż one wyrobom jego nadadzą cechę odrębną. Nie mylił się w tem może, gdyż łatwiej o wprawnych naśladowców bez myśli, niż o zręcznych artystów, w których płonie iskierka daru bożego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/203
Ta strona została skorygowana.