zbytkiem jadła. Wracam do natury — karmię się hygienicznie. Nie potrzebuję więcej, czuję się zdrowym i lekkim.
Przekonać go że się morzył nie było sposobu. Jadali razem u Duvala, ale Jordan zmniejszał sobie porcye — i nic go nie mogło nawrócić.
W istocie, chociaż mizernym był, chodził żwawo, na siłach nie zdawało mu się zbywać.
Kapitan Arnold odwiedzał ich gdy mógł, bo szczególnie o Jordana był niespokojny. Ten, prosił o cierpliwość.
Wychodził z domu, nie bywało go po kilka godzin, powracał zmęczony, lecz z tą siłą panowania nad sobą, której nabył teraz, nigdy nie okazał ani troski, ani zwątpienia, ani żalił się na zawód doznany.
W końcu Floryan milczeniem jego dotknięty, zaciekawiony, wymawiać zaczął, że mu nie ufa.
— Kochany Florku — odpowiadał Jordan — mam w tobie nieograniczone zaufanie, gdy chodzi o mnie. Zwierzyłbym ci się gdyby było z czego, ale się spowiadać z bąków i omyłek nie mogę.
— Cóż robisz?
— Próbuję różnych rzeczy! Nie razem Kraków zbudowany. Do czegoś może dojdę. Czekaj i bądź cierpliwy.
Jednego dnia wpadł Jordan z tak rozjaśnioną twarzą, taki wesół i wybrykujący, iż Floryan aż ramionami ruszył.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/205
Ta strona została skorygowana.