Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

Trzymał w ręku jeden z dzienników, które kupował zwykle za swój grosz, od ust sobie odejmując. Arnold mu to wymawiał, dowodząc, że w pierwszej kawiarni czytać je może.
— No, tak a konsumpcya? — odpowiadał Jordan — każę sobie dodać bodaj czarnej kawy, z nieuchronnym napiwem dla służącego, więcej to wyniesie niż kupienie dziennika.
— Ale kawa w dodatku! — wołał Arnold.
— Nerwy mi rozstraja.
Dano mu pokój. Tego dnia Jordan jak nigdy zatopiony był w dzienniku i zwyczajem swym, nie rzucił go, ale schował do kieszeni.
— Cóżeś tam znalazł? — spytał Floryan.
— Nic coby cię zająć mogło, wierzaj mi. Głupstwo.
Małdrzyk rysował — lecz w miarę jak więcej coraz przysiadywać nad tem musiał, a szczególniej gdy robota stała się przymusową, konieczną, stracił do niej smak, znajdował ją piekielną pańszczyzną.
— Florku, całe życie ludzkie jest pańszczyzną — odpowiedział Jordan. — Warunków jego nie zmienimy. Dziękuj Bogu, że możesz przy stoliku siedząc, bez wielkiego wytężenia sił, bez nadwerężenia zdrowia coś zarobić.
Gdybym cię nie kochał, tobym ci zazdrościł.
— A! nie ma czego! to pokuta.