A mnie to po co? Pana sobie narzucać nie mam ochoty.
Hotel pani Perron, który nosił tytuł Marsylskiego, prawie zawsze bywał przepełniony. Gospodyni była pilną, uprzejmą, wesołą, nie gniewała się za śmieszne słówko, wyszczerzała ząbki — nadzwyczaj szczęśliwie poznawała ludzi — kto raz do niej zajechał, pewno o hoteliku nie zapomniał.
Rzadko bardzo pozwalała sobie wycieczek pani Perron, tym razem wszakże namówić się dała, starszej swej pannie powierzywszy klucze. Chciała odetchnąć trochę.
Kapitan Arnold grający rolę gospodarza poznajomił zaraz przybyłych z paniami temi, a pani Perron dość było na nich spojrzeć aby ocenić.
Ponieważ jedna tylko śliczna twarzyczka pani Adeli Perron mogła ściągnąć oczy na siebie, Floryan przysunął się do niej zaraz, a ów niewieści urok, któremu łatwo ulegał — podziałał tak, że wnet mu się twarz rozjaśniła.
Przybył chmurny i posępny, a jak rószczką czarnoksięzką wyraz ten starł się pod wzrokiem francuzki. Zaczęto ich wypytywać, zabawiać, mała gosposia, która plotła z wielką łatwością o niczem, zawiązała rozmowę — a że jej wejrzenie Floryana mówiło o sympatyi — porozumieli się łatwo.
Pani Durand i szczebiotliwa panna Julia,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/214
Ta strona została skorygowana.