drzyk słyszał niemal codzień od kapitana opowiadania o kolosalnych fortunach, jakich się tu dorabiano — o ludziach małych i niewykształconych, dokazujących cudów wytrwałością i uporem — jątrzyło go to. Czuł że coś był wart, że mógł by coś — ale — nie było za co rąk zaczepić. Obcy tu — zaledwie cierpiany — wyrzucał losowi, że się nim niezaopiekował, ludziom że dla nich był obojętnym.
Tysiące myśli zuchwałych po głowie mu się przemykało, wszystkie były niemożliwe do wprowadzenia w życie.
Z tym głupim, jak go nazywał rysunkiem, wiedział że w najszczęśliwszym razie zarobić może jakie trzy tysiące franków rocznie — a cóż one znaczyły dla niego — w Paryżu?
Za mieszkanie miesięcznie potrzeba było około trzydziestu franków zapłacić, nędzny obiad, nawet za biletami co go o jeden sous tańszym czyniły, wynosił trzydzieści franków miesięcznie. Dodawszy do tego inne nieuchronne wydatki — nie stawało prawie na życie, o zrobieniu zapasu na jutro myśleć nawet nie było można.
Gdy mówili o tem z Jordanem, ten, nie tłómacząc się z tego co robił — wzdychał, że jemu i tyle zarobić jest niepodobieństwem.
— Dobry rzemieślnik — mruczał — więcej ma tu niż biedny literat. Dwudziestu pięciu centów
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/221
Ta strona została skorygowana.