wiarnię, przed którą stały pod namiotem powysuwane stoliczki, Arnold się zatrzymał.
— Ale, patrzajcież no — zawołał — to się doskonale składa, oto i nasz profesor, widzę go siedzącego i żywo rozprawiającego z francuzem. Chodźmy.
Żelazewicz tyłem obrócony, nie postrzegł ich nadchodzących. Był to mężczyzna w sile wieku, zdrów, krzepki, twarzy niewiele uprzedzającej o bystrości umysłu, jaką mu przyznawano. Było w niej wiele buty i pewności siebie, lecz jakby włożonej na nią siłą. Wzrok miał błędny i nie śmiały.
Zdala już usłyszeli jak dowodził coś wymownie francuzowi, który gazetę trzymał w ręku, i z uwagą chłodną przyjmował gorące frazesa.
Przerwało je uderzenie po ramieniu kapitana, który mu siostrzeńca i Floryana przedstawiał. Profesor, z francuzem skończywszy nagle, zwrócił się ku nim niemal z protekcyonalną miną.
— A! — zawołał, siadając z nimi i przyjmując zaproszenie Arnolda, który chciał mieć towarzysza do absyntu — a! nowe ofiary! Przybywacie panowie do tego piekła! bo to jest prawdziwe piekło!!
Ruszył ramionami.
— Nikt lepiej nie zna Paryża nademnie, choć od niedawna tu jestem. Nic naseryo, blaga wszystko, uczciwy człowiek środkami prawemi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/245
Ta strona została skorygowana.