nic tu nie zrobi. Zapewniają nas o swej sympatyi! Ironia! Obedrzeć by nas radzi, wyzyskać jeszcze, nie pomagać.
Rozgrzewał się Żelazewicz, i krzywił usta — a mówiąc nie patrzył w oczy nikomu, wlepiał wejrzenie, jak ludzie do odzywania się przed mnogą publicznością nawykli, w sufit lub podłogę.
— Czarno bo widzisz wszystko profesorze — rzekł kapitan.
— I nie mogę inaczej — przerwał Żelazewicz, ruszając ramionami pogardliwie. — Tu rzetelna nauka, zdolność, wyższość umysłowa, na nic. Nieuki! boją się i czują nieprzyjaciół w wykształconych ludziach!
Proszę panów, ja drugi rok tu napróżno szukam właściwego zajęcia!
— Mówiono mi żeś je znalazł? — rzekł Arnold.
— I niejedno — zawołał profesor — ale takie, którego mi godność własna przyjąć nie dozwalała.
Wszyscy milczeli.
— Szanowny panie — roześmiał się, nieśmiała wciskając słowo Jordan, któremu buta profesora imponowała — na początek jakiekolwiek choćby skromne zajęcie.
— Ale, proszę pana — gorąco począł Żelazewicz, na którym działał może absynt powtórny — jabym tu mógł lepiej wykładać niż ci co czytają w Sorbonie! Chodziłem słuchać ich. To litość
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/246
Ta strona została skorygowana.