na, nie tak było można pracować spokojnie, jak w ciemnej izdebce dawnej. Lada co odrywało.
Floryan czuł potrzebę poruszania się jak inni, do roboty nie było mu pilno — w każdym razie pewny był, że go ztąd nie wypędzą i że głodnym nie będzie.
Rysunki swą jednostajnością coraz mu się bardziej uprzykszały. Spóźniał się często z ich oddawaniem, spieszył potem zniecierpliwiony i wykonywał niedbale. Parę razy kazano mu je przerobić staranniej, co go obruszyło.
Z każdym dniem niechęć do tej pańszczyzny, jak ją zwał, rosła. Gotów by był ją porzucić byle miał najmniejszy pozór i tłómaczenie. Szukał ciągle czemby się to lżejszem zastąpić dało.
Tymczasem jednak, od wyjazdu Jordana mnożące się wydatki drobne, które zbytkownemi i zbytecznemi były — rosły strasznie, potrzebował grosza na nie, więc choć z musu pracował. Mniej go teraz kontrolowano, nikt nie wiedział jak czasem swym rozporządzał — pozwalał sobie więcej. Wspomnienia dawnej zamożności ciągnęły tam, gdzie się choć przypatrzeć było można — życiu rozkosznemu zamożnych.
Florek nabrał zwyczaju, jak inni próżniacy, przechadzania się po bulwarach, szczególniej włoskim, gdzie zawsze najwięcej jest życia, i wszystkie te gastronomiczne zakłady wabią, gdzie dla samego dobrego tonu złota młodzież jadać musi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/266
Ta strona została skorygowana.