Z jakiemś uczuciem smutku i gorączkowej ciekawości przypatrywał się wyelegantowanym ichmościom, wśród których bystrzejsze tylko i wprawniejsze oko mogło rozpoznać świat istotnie bogaty od pozłacanego. Florek po przybyciu do Paryża, zmuszony niedostatkiem sukni skradzionych w Dreznie, ubrał się już był, skromnie lecz z tym smakiem i wytwornością, do których był nawykły. Wszystko też na nim leżało ładnie, miał talent wyglądania elegancko małym kosztem, a na dystynkcyi i powierzchowności nie zbywało mu nigdy. Wśród bulwarów nie raził i zdawał się do nich stworzonym.
Przechadzki te w początkach rzadsze — coraz potem w różnych porach dnia powtarzać się zaczęły częściej i zabierały godziny całe. Ruch, ekwipaże, publika przed kawiarniami, przepyszne sklepy, przesuwające się typy najrozmaitsze — bawiły go. Lecz — świat to był — niestety, na który on tylko z trotuaru, zdaleka zazdrosnem okiem mógł spoglądać. Przystęp do niego był mu wzbroniony. Czuł się stworzonym do tych ludzi, i przez los nielitościwie wytrąconym z ich grona.
Własną siłą dostać się napowrót na zależne stanowisko nie było podobna — a z cudem spóźniała się opatrzność. Niekiedy niemal rozpacz gniotła mu serce.
Za co go ta kara spotkała?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/267
Ta strona została skorygowana.