dzaju życia, który miał pozór swobodniejszego. Pani Perron krzywiła się i na tę znajomość i na pasyę narażania się na niebezpieczeństwo.
Micio de Lada, którego parę dni nie widać było, przyszedł znowu w odwiedziny, i znowu przypadek... sprowadził gosposię do lokatora. Tym razem zatrzymała się dłużej, a że pora była śniadania, odezwała się do Małdrzyka ażeby przyjaciela prosił ze sobą. Śniadanie było tak jak gotowe.
— Wiem — odezwała się śmiejąc i kokietując ładnego chłopaka — że pan jadasz śniadania na bulwarach, ale ja też pana nie otruję.
Micio z wielką łatwością dał się zaprosić, jak w ogóle bliższej znajomości z p. Perron nietylko nie unikał, ale się o nią gorliwie zdawał starać.
Małdrzyk postrzegł, że z obu stron biegały oczy, mieniano sympatyczne uśmiechy i niedawne poznajomienie się coraz przyjaźniejsze formy przybierało.
Z natury swej zazdrosnym nie był — jednakże ta łatwość z jaką wdówka dawała się zbliżać do siebie, to niezmiernie otwarte serce, ta zalotność na zawołanie zawsze się wdzięczyć gotowa — trochę go ostudziły.
Sam on mniej może teraz zajmował się gosposią, bo po głowie chodziła mu miss Jenny, daleko piękniejsza, bez porównania wyższy typ niewieści.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/285
Ta strona została skorygowana.