działać nań przynajmniej niemi. Przypominał mu nieustannie córkę, Lasocin, przeszłość — dawał nadzieję że los odmienić się może.
Wrażenie tych listów było w istocie hamulcem dla Małdrzyka, który mniej śmiało rozporządzał przyszłością — gdy przypominał przeszłość.
Do powstrzymania go od stanowczego jakiegoś kroku przyczyniła się i okoliczność, która na chwilę oderwała Małdrzyka od teraźniejszości przygniatającej.
Dnia jednego, gdy wyjątkowo pilnie pracował nad rysunkiem, potrzebując gwałtownie pieniędzy — bo i wdowie był dłużnym (nie upominała się wcale) i kieszonkowego grosza mu brakło — wpadł do niego kapitan Arnold, bardzo ożywiony.
— Szczęście żem was zastał — wołał od progu. — Interes, spodziewam się nawet że niezły interes być musi. Stary kasztelan X. potrzebuje się z nim widzieć pilno. Odebrał jakieś dla pana polecenie z kraju.
Małdrzyk rzucił się od stolika.
— Nie znam kasztelana... ale cóż to być może? — zawołał.
— Kasztelan! pan nie znasz starego kasztelana! — krzyknął Arnold. — Toć przecie patryarcha nasz! najczcigodniejszy z ludzi. Starzec, który stracił miliony — który tak heroicznie znosi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/296
Ta strona została skorygowana.