się z tem nie wydał zbytecznie, natychmiast wdowę pożegnawszy — wyszedł.
Wszyscy, którzy znali p. Floryana i mniej więcej z nim na poufalszej żyli stopie — postrzegli wkrótce po opisanych wypadkach zmianę nową w jego postępowaniu. On, który był zwykle dosyć otwartym i nie miał tajemnic, zamknął się w sobie. Nie unikał ludzi, przeciwnie, widać było że nie życzył sobie aby go o dzikość i oddalenie się od nich posądzano: nastręczał się zarówno kapitanowi i Tatianowiczowi, bywał nawet u profesora Żelazewicza, odwiedzał kasztelana, pokazywał się w kościele l’Assomption, pisywał do Jordana — ale nikt nie wiedział ani co robił, ani co go głównie zajmowało, a w towarzystwie swoich ziomków był chłodny, niewielemówny, tajemniczy, nieodgadnięty.
Gdy go się dopytywano o położenie, interesa, zajęcie, zbywał dwuznacznemi, ogólnemi frazesami. Nie bywał nigdzie długo, zdawał się zajęty bardzo, ale czem, o tem nikt nie wiedział. Na bulwarach, czasem w okolicach ulicy Vivienne, widywano go razem z Miciem de Lada, z którym przyjaźń zdawała się bardzo ścisła i poufała. Od tego zaś Micia, nikt się niczego, nigdy, nie mógł dowiedzieć, bo swoich ziomków unikał, i nie bywał nigdzie oprócz pono u starego księcia Józefa