nie trwał nad małą chwilę, rozbudziła się cała jej energia natychmiast i już wydawała rozkazy.
Ludzie, którzy się zbiegli, z wielkiemi ostrożnościami poczęli dobywać Floryana z powozu, przygotowywać się do przeniesienia go na górę, chłopak pobiegł po lekarza najbliższego. Małdrzyk syczał z bólu tylko, ale ani słowo mu się nie wyrwało z ust gdy go nie bardzo zręcznie, powoli, dźwigano na górę. Pani Perron szła przy nim, podtrzymując głowę, pilnując aby już obandażowanej nogi nie potrącono.
Nieczas było badać i pytać. Człowiek, który przywiózł Floryana, natychmiast wraz z fiakrem zniknął.
Złożono wreszcie chorego na łóżku. Osłabłym głosem pić poprosił.
— Jakże się to stało? — ośmieliła się spytać Perron — mój Boże! miałżeby to być pojedynek?
— Nie! — rzekł Floryan — przypadek bardzo zwyczajny. Koń... koń padł ze mną, przywalił i zgruchotał mi nogę.
— Koń? gdzie?
— Wracałem z przejażdżki, nie wiem, ośliznął się, nastraszył, nie uważałem, padł.
Perron przerwała pytaniem.
— Opatrzonoż nogę?
— Tak — odparł Florek, któremu ciężko mówić było — doktór mi ją obandażował naprędce, ale chciałem tu być tu... i kazałem się wieść.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/337
Ta strona została skorygowana.