czas, których interesem było nie rozgłaszać o wypadku — i które z tego powodu zachowały o nim milczenie, nikt nie domyślał się co z Floryanem się stało.
Pani Perron nie chciała aby przyjaciele Małdrzyka dowiedzieli się o tem zawcześnie, bo sama chciała mieć całą zasługę pielęgnowania go — i ocalenia. Prawda że na to nieżałowała, ani siebie, ani pieniędzy, lecz była też zazdrosną.
Systematycznie obmyślanem było to osamotnienie chorego. Pani Perron zapowiedziała służbie że kto słówko piśnie — zostanie natychmiast wydalony. Żadnego z polaków nie kazała nawet wpuszczać na schody, żadnemu nic o Floryanie nad to powiedzieć nie było wolno, że nie ma go w domu. Ktoby zaś do niej się chciał udać z zapytaniem, mówić mu miano że pani Perron jest na prowincyi.
Blisko trzech dni trwała nadzwyczaj silna gorączka, która tak siły wyczerpała, iż Moulin zaczął się lękać czy chory wytrzyma dalsze cierpienia. Rana była zaogniona, bo kości wychodziły. Sondowanie było bolesne.
Floryan jak tylko do przytomności powrócił, odzyskał razem i swe męztwo. Znosił cierpienie ze stoicką wytrwałością.
Symptomata zresztą ogólnego stanu zdrowia, po upływie pewnego czasu, były dosyć pomyślne. Życie wracało i funkcye, które go utrzymywały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/344
Ta strona została skorygowana.