Stał w niej Jordan. W oknie jego było światło jeszcze. Przyjaciel gospodarza, pomimo największych nalegań, nie chciał nigdy innego zająć mieszkania nad nędzną izdebkę w oficynie. Tłómaczył się z tego bardzo naiwnie.
— Mój kochany Florku — jeżeli chcesz żeby mi było dobrze, nie pakuj mnie do pałacu i nie dawaj paradnych mebli. Jestem z natury i nałogu brudny, a gdy potrzebuję pilnować się abym nie plunął gdzie nietrzeba, nie zwalał czegoś — jestem nieszczęśliwy. Potrzebuję barłogu aby się w nim wylęgać bez troski. Cóż chcesz? natura.
Floryan zostawił go w oficynie.
W istocie izba Jordana była w straszliwym bezładzie. Tylko dawne mieszkania akademików zrównać się z nią mogły. Książki i szkarpetki, tytuń i świece, suknie i talerze leżały razem, jedne na drugich. Jordan palił nieustannie cygara, popiół ich, niedogarki, szczątki, okrywały wszystko.
W chwili gdy Florek drzwi otworzył, przyjaciel leżał na łóżku, w koszuli, z nogami do góry podniesionemi, z cygarem w ustach. Na stołku przy nim paliła się kopcąc mała lampeczka. Podarta książka leżała na łóżku. Z oczyma w sufit wlepionemi dumał.
Zwrócił oczy ku drzwiom i wykrzyknął:
— Florek — a toż co?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/37
Ta strona została skorygowana.