Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/389

Ta strona została skorygowana.

Gdyby był mógł — ledwieby nie wyrzekł się widzenia dziecka w tych warunkach. Nuż ta biedna domyśleć się miała prawdy? Jakież to nowe gotowało się dla niej cierpienie! Dla niego — ta żwawa, szczebiocząca, dowcipna, trochę powierzchownie wykształcona kobiecina, była — miłą wiele jej mógł i musiał wybaczyć, płacąc za dobre serce, ale na macochę jego ukochanej Moni... Krew oblewała mu twarz.
Jordan, choć o słowie danem nie wiedział, czytał ten niepokój z jego twarzy.
Jak tylko przyjazd Moni został mu zapowiedziany, Floryan nie mógł go już taić przed swą przyszłą. Wieczorem, gdy zostali sami, jąkając się, bełkocąc, objawił jej iż — być mogło, że miał pewne wskazówki — nadzieję, iż dziecię do niego na czas jakiś... przyjedzie... może!
Z nadzwyczajną radością nowinę tę przyjęła pani Perron.
— Ale to doskonale! to wybornie! to rozumnie! — zawołała — zobaczysz jaką z niej śliczną paryżankę zrobimy, jak ją wyelegantujemy, jak się tu bawić będzie i odżyje.
Ja się nią zajmę tak jak własnem dziecięciem. Proszę, proszę, jest to moim obowiązkiem. Macochą dla niej nie chcę być, ale matką.
Floryan na ten wybuch czułości sam nie wiedział jak odpowiadać.
Milczał. Ona całowała go i ściskała. Wie-