czach iż były często zapłakane, zapadły nagle, czoło się pofałdowało.
Perron, dawniej wesoła, siadywała jak skamieniała w drugim pokoiku, a nawet przy łóżku Floryana, choć się wysilała na przymilanie mu, wpadała w zamyślenia takie, iż po kilka razy zadawanych jej pytań nie słyszała.
Nie uszło i to uwagi Klesza że najmniejszy ruch w hoteliku, głośniejsza rozmowa, natychmiast wywoływały ją z pokoju. Pytała niespokojnie: co to jest? — posyłała, trwożyła się, a drzwi pokoju Floryana, pod pozorem aby mu się nie naprzykrzano, zamykała starannie.
Zdawała się czegoś obawiać? ale czego? odgadnąć Klesz nie umiał. Łatwy do robienia znajomości z małemi ludźmi, których miłość własną umiał głaskać i oszczędzać — Jordan zawiązał był przyjacielskie stosunki z portyerem, pochwaliwszy kota faworyta jego żony. Prawa ręka pani Perron, starsza panna hotelowa, p. Paulina, była z nim też na bardzo dobrej stopie, ubolewając tylko, że tak miły człowiek mógł być tak okrutnie brzydkim.
Od portyera i p. Pauliny starał się coś dobyć o przyczynie tego złego humoru — Jordan — ale oboje oni, uśmiechali się, ruszali ramionami i bojaźliwe zachowali milczenie.
Miało ono wszakże znaczenie wyraziste — coś
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/392
Ta strona została skorygowana.