wszechwładna śmierć rozciąć mogła. Wyjścia z tego położenia nie było.
Przypomniał sobie Klesz nieprędko że jacyś dalecy krewni, matki Floryana, ludzie bardzo majętni, mieszkali w Poznańskiem. Wprawdzie stosunki z niemi były od bardzo dawna zupełnie zerwane, zaledwie jakaś tradycya powinowactwa została, ale zdawało mu się, że czy u nich, czy gdzieindziej w części kraju, który on za własny uważał, znaleść mogli przytułek, zajęcie jakieś, opiekę, dopókiby powrót nie stał się możliwym.
Postanowił więc o tych krewnych wybadać Floryana, poddać myśl wyrwania się z Paryża, dla Moni. Sądził że przybycie córki, ojca wyleczy z zamysłów matrymonialnych. Marzył biedny tak jak się marzy w zrozpaczonych razach, gdy myśl chwyta nici pajęcze i osnuwa kombinacye najdziksze, nie mogąc o nie się oprzeć w rzeczywistości.
Powrót do innej części kraju, w Poznańskie, do Galicyi, stał mu teraz przed oczyma jako jedyne zbawienie. Jużciż nie mogło to być, w przekonaniu jego, aby człowiek w położeniu Małdrzyka nie znalazł tam współczucia, serc bratnich, opieki. On sam — gotów był przeprowadzić ich. Potem, mówił sobie, mógł do Tours powrócić, gdzie go serce wołało i panna Ewelina czekała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/406
Ta strona została skorygowana.