Floryan zbladłszy, podniósł rękę i zawołał zwracając się do pani Perron:
— Moja córka! — A potem ku niej się pochylając, dodał: — Moja dobra opiekunka pani Perron, której pewnie życie i zdrowie winienem, bo mnie w całej chorobie, jak anioł pilnowała. Bądź jej wdzięczną!
Monia wstała żywo i podeszła ku wdowie, która jeszcze do siebie nie mogąc przyjść, bojaźliwem wejrzeniem rzucała dokoła, i — słowo z ust jej się nie dobyło. Zastępowała go przymuszonym uśmiechem.
Monia pocałowała ją w ramię, Lasocka wstała witając obie z ciekawością wlepiały oczy w piękną francuzeczkę, która pokaszliwała, rumieniła się, bladła, zaczynała mówić — słów jej brakło. Jordan widząc ją tak pomięszaną, co, nie bez przyczyny przypisywał jakiemuś wypadkowi na dole, przysunął jej krzesło i posadził.
Chociaż śmiała i przytomna zawsze, na ten raz Perron była tak zburzoną i przelękłą, że nie wiedziała co zrobić ze sobą. Zwiększyło się jeszcze pomięszanie gdy Floryan spytał jej — co się takiego stać mogło w hotelu, iż taki hałas słychać było i głos jej nawet rozpoznał.
— A! to nasz chleb powszedni — odparła z uśmiechem dziwnym pani Perron. — Musimy przyjmować wszelkiego rodzaju ludzi, których się potem pozbyć niemożna. Są takie gbury...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/410
Ta strona została skorygowana.