dawny przyjaciel pani Perron rozporządzał się jak we własnym domu.
Szło teraz o to poczciwemu Jordanowi, ażeby przyjaciela z tego Paryża, do którego sam go przywiózł, wyciągnąć. Żyć tu nie było z czego, ani na życie zarobić, zwłaszcza z domem, w którym dwie osoby przybyło. Moni ani Lasockiej nie mówił nic jeszcze Jordan, czekając ażby stan zdrowia Małdrzyka pozwolił z nim o podróży tej się rozmówić i skłonić go do niej.
Wybrał wreszcie chwilę, która mu się wydała stosowną. Floryan był spokojny i ostygły.
Żal po p. Perron, do której starań około siebie i szczebiotania był przywykł, powoli ostygał. Klesz przypominał mu, że bądź co bądź, choć dobrego serca, kobieta by]a płochą, lekkomyślną, a wyzwolenie od mej prawdziwem dla Moni dobrodziejstwem.
— Mój Florku — począł dnia tego, ton przybrawszy wesoły. — Prawda że ja głupi wyciągnąłem ciebie do tego Paryża — mea culpa! Spada też na mnie obowiązek ciebie wyrwać z tego piekła. Niedosyć djabłem jesteś, abyś w nim mógł żyć.
— A dokądże? gdzie? do Ameryki! — rozpaczliwie prawie przerwał Małdrzyk.
— Bój się Boga! — zawołał Klesz. — Ja sądzę, że nazad ku swoim, ku domowi. Jeżeli nie do Lasocina, bo tam dotąd nie można, choć nie roz-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/420
Ta strona została skorygowana.