— Muszę cię dziś pożegnać — odezwał się do niego — no, i prosić o błogosławieństwo.
— Mnie?
— A, tak! Wszakże wiesz, że się żenię.
— Nie wyrzekłeś się tej myśli?
— Nie — odparł Klesz żartobliwie — widać że napisanem było iż jeden z nas to głupstwo popełnić musi, poświęcam się za ciebie.
— Jorku kochany, przypomnij sobie jakeś mnie od tego odwodził. W twoim wieku, panna i niemłoda, jak mówisz, i nic nie ma... ty...
— Tak, obojeśmy niemłodzi, oboje goli, ale, kochamy się, mój Florku. Dla ciebie coś się kochał i podkochiwał tyle razy w życiu — rzecz niełakoma powtarzać starą komedyę, ale dla mnie — nowalia! Więc, przebaczone żem raz uległ pokusie. Nie ma sposobu — słowo się rzekło... żenię się.
— I pozostajesz tu?
— W Tours — rzekł Klesz — co nie przeszkadza abym cię nie odprowadził aż do Poznania.
— A potem? — smutnie zapytał Floryan.
Klesz ścisnął jego rękę.
— Jestem egoistą! — westchnął — tak! to prawda. Daruj. Któż wie, co i gdzie nas jeszcze czeka.
Takie było pożegnanie dwóch starych przyjacioł.
Micio opatrzony w surową instrukcyę od Klesza obejmował jego obowiązki opiekuńcze — i o-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/428
Ta strona została skorygowana.