— Kochany panie Stanisławie, pessymista z ciebie. Musiałeś się źle wziąść do rzeczy.
Słomiński bladym a gorzkim uśmiechem mu odpowiedział.
— Sądzisz? — rzekł — a może i to być. Ja nigdy do ludzi wielkiego szczęścia nie miałem.
Pochylił się nieco ku Małdrzykowi.
— W kieszeni mam talara jednego, ostatniego, a tego połowę około dziś zjadłszy...
Nie dokończył.
— Zlituj się — przerwał Małdrzyk — przynajmniej zjedz ze mną. Dzielić się tak dalece nie mam czem — ale chlebem, do ostatniego kawałka.
— Na dziś dziękuję ci — odparł Słomiński. — Przypominam sobie że mnie prosił Żupański, zjem u niego, a potem zobaczymy.
Rozmowa się przerwała na długo, trudno ją było nawiązać znowu, bolesnych strun nie dotykając.
— Z rodziny został ci kto? — zapytał po milczeniu przeciągłem Małdrzyk.
— Brat — rzekł Słomiński — ale rodzinę ma własną, niebogaty. Odzierać go trudno i przysłać zasiłek obawia się.
— Nie, nie — wyrwało się Małdrzykowi — ręczę ci, musiałeś się jakoś wziąść do rzeczy niezręcznie. To się naprawi. Są dobrzy ludzie, mieliśmy tego dowody, tylko wyszukać ich trzeba.
Nie odpowiadając na to Słomiński począł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/442
Ta strona została skorygowana.