żno starałem się prosić. Wysłałem telegram w imieniu pańskiem do ministra.
Floryan zwrócił się ku oknn niemy, może ażeby ukryć łzę jaką, czując ją napływającą do oka. Przeszedł się wolnym krokiem po pokoju.
Odwaga i energia opuściły go, łamał ręce.
— Co począć? — wyjąknął.
— Siadaj pan — rzekł Micio przestraszony bladością Małdrzyka — wcale tak zrozpaczonem położenie to nie jest. Ja lepiej znając stosunki miejscowe, odrazu w Paryżu chciałem państwo namówić do Galicyi.
Floryanowi, któremu niewiele było potrzeba aby wyobraźni cugle puścił i pociechą jak najpłochszą uspokoił się, oczy pojaśniały.
— Tak, masz słuszność! Klesz ten poczciwy marzyciel nas tu niepotrzebnie posłał. Ja także miałem złe przeczucia. Ludzie zimni, władze najnieprzyjaźniejsze. Tak! nic nie pozostaje tylko Galicya!
I uściskał Micia.
— Ale ta nieszczęsna dzierżawa — zawołał. — Zbyt zaufaliśmy temu, że nam tu czas jakiś dano się zatrzymać. Ostatnie pieniądze wydałem na nią. Ten gbur młynarz o zwolnieniu mnie, o zwrocie pieniędzy słuchać nie zechce. Tyle wydatków, tyle rzeczy kupionych.
— Czekaj pan — odparł Micio — naprzód, mam jeszcze choć słabiutką nadzieję na odpowiedzi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/483
Ta strona została skorygowana.