Rozrywka ta była mu tem konieczniejszą, że, choć ze złudzeniami wyjeżdżał, spodziewając się wiele przyjemności z podróży, od granicy owładła nim jakaś tęsknica nieopisana, nieodegnana, jakiś ból serca po tym kraju, który porzucił, po dziecięciu ukochanem, po miłym Lasocinie, nawet po powietrzu, jakiem tam oddychał.
Mimowolnie myśl powracała do gniazda, siadała tam i roiła co o tej godzinie działo się w opuszczonym dworze. Widział swą Monię, niespokojną, zapłakaną.
Miał z sobą poczciwego Jordana, który go opuścić nie chciał, ale i ten straciwszy grunt pod nogami, po którym stąpać był przywykły, znajdując się w świecie nowym, patrzył, milczał, niewiele rozumiał, zabawnym nie był i zabawić nie umiał.
Pan Floryan, choć mu się ze swą lepszą od jego niemczyzną, ofiarował iść szukać mieszkania i wyręczyć go, nie puścił przyjaciela. Wiedział już jego teorye oszczędności, a tych zwolennikiem nie był. Skazany na czasowe wygnanie, chciał przynajmniej mieć je opłacone wygodami życia i rozrywkami. Miał na to, jak mu się zdawało, aż nadto dostateczne zasoby. Wszystko tu wydawało mu się bajecznie taniem.
W hotelu Saskim, p. Floryan zastał Jordana, spartego na oknie i patrzącego w ulicę. Nie było mu tu dobrze, dosyć eleganckie umeblowanie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/50
Ta strona została skorygowana.