wność wcale tu nie była w obyczaju; mało co, ledwie z nazwiska lub z twarzy sobie znani zaczepiali się i prowadzili wesołe rozmowy. Sąsiedzi Floryana i Micia spoglądali na nich tak, jakby czekali, rychło się i oni do ogólnej przyłączą rozmowy, bo tu milczeć, odosabniać się, taić się z sobą nie było we zwyczaju.
Już przy zupie, siedzący niedaleko Małdrzyka szlachcic w czamarze, z wąsem spuścistym, dobrej tuszy, z krwawnikiem na palcu, z wejrzeniem badawczem, chrząknął i zapytał go:
— Wolno wiedzieć, z jakiej pan części kraju?
— Z za kordonu.
— A... Oddawna?
— O! już lat kilka — rzekł Małdrzyk — zmuszony byłem kraj opuścić.
Tu wypadło mu wedle miejscowego obyczaju zaraz się opowiedzieć, ale Małdrzyk przerwał smutnie i zamikł.
— A — odparł sąsiad — wielu tu mamy podobnych.
Micio, który lepiej jakoś przeczuł wymagania miejscowe, skłaniając głowę, zaprezentował po nazwisku siebie i Małdrzyka.
Szlachcic usłyszawszy to imię, mocno się zadumał, sięgnął za czamarkę, dobył niezmiernie drobno nakształt regestru zapisany seksterniczek, począł w nim szukać i oczy mu się rozjaśniły.
— Tak, Małdrzykowie. herbu Wąż! — odez-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/500
Ta strona została skorygowana.