jakby chłodem na słuchaczów. Nawet poczciwy Okszmiński zmięszał się nieco, i odwrócono rozmowę na ciężkie czasy, na propinacyę, na lichwę, na rezolucyę, sejm, i na wszystkie dolegliwości tego błogiego stanu, jaki tu miał panować.
P. Hilary, baron, podkomorzy, rzucali ku sobie wejrzeniami, tak jakby znaki dawali ku rejteradzie. Małdrzyk to raczej poczuł niż postrzegł i dopiwszy kieliszka pierwszy wstał żegnając się, i przepraszając że się do chorej córki dowiedzieć musi.
Micio umyślnie pozostał.
Po odejściu Małdrzyka, mógł daleko otwarciej mówić o nim, o tem co go z kraju wygnało, i co ich spotkało w Poznańskiem. Okszmiński nalewał i pił, Szczurowski swoje notatki genealogiczne przeglądał.
— Wiesz acindziej co — odezwał się z powagą podkomorzy — dla tego biednego człowieka u nas jużciż się coś da zrobić, coś się znajdzie. Są małe posady w kasach oszczędności, przy Towarzystwie ubezpieczeń od ognia, po powiatach, nareszcie i jaka dzierżawka może się odszukać, ale trzeba czasu i stosunków.
Okszmiński dodał:
— Wielkich rzeczy nie damy bo nie mamy, my też chudeusze; no, ale kawałkiem chleba każdy się rozłamie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/506
Ta strona została skorygowana.