Od przyjazdu do Krakowa upłynęło kilka tygodni. Stan zdrowia Moni, długo przez nią ukrywany, tajony przez Lasockę przed ojcem, tak się nagle pogorszył, że już z pokoju wychodzić nie mogła, z trudnością się o swej sile po nim przechadzała, siedziała najwięcej w krześle, a kaszel pomimo starań dr. Dietla i dawanych przez niego lekarstw, nie ustawał.
Jesień się zbliżała, na tę jesień doktór pocichu doradzał wyjazd do Meran, powietrze tamtejsze i kuracyę winogronową. Ale jakże o tem pomyśleć było można?
Micio mówił, że środki się znajdą i gotów był oddać wszystko co miał, dla ocalenia Moni — lecz, tymczasem nawet podróż była niemożliwą. Poruszenie gwałtowniejsze sprowadzało wybuchy krwi, potrzeba było wypoczynku, nadewszystko tego spokoju ducha, którego biedne dziewczę nie miało.
Kłamano przed nią, łudząc ją nadziejami najpiękniejszemi dla ojca, lecz są momenta w życiu, szczególniej w chorobach niektórych, gdy człowiek jasnowidzenia nabywa. Monia, która własnego swojego stanu groźnym wcale nie sądziła, śmiała się i miała pewność wyzdrowienia rychłego: położenie ojca przenikała trafnie, wiedziała że się ono nie polepszyło.
Szukano na wszystkie strony jakiegoś stałego zajęcia dla Małdrzyka, wszędzie zbywano go
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/508
Ta strona została skorygowana.