Co się z nim stało, nikt się już dowiedziać nie mógł, a Kleszowi na zapytanie dokąd się uda, odpowiedział że sam nie wie.
Lasocka zbolała zaczęła się nazad wybierać do kraju; okrucieństwem byłoby ją wstrzymywać. A że widok jej byłby nadto może Monię ojcu przypominał, musiała wyjechać bez pożegnania.
Zostali więc znowu sam na sam z sobą dwaj starzy przyjaciele. Klesz ani mógł opuścić Małdrzyka, ani tu zbyt długo przy nim pozostać. Jedynym środkiem ratowania go, zdało mu się zabrać go z sobą do Tours. Lecz tymczasem mówić z nim, rozbudzić w nim woli nie było podobna. Klesz karmił go jak dziecię... siedział przy nim ciągle obawiając się, aby nagle w jakiejś chwili szału, nieprzytomności, nie odjął sobie życia. Rozpacz była tak straszna, iż i tego się obawiać i to przypuścić dozwalała.
Znając charakter człowieka, Jordan stanu tego nie umiał sobie wytłómaczyć. Wiedział, że wrażenia u niego, gwałtowne zrazu, przechodziły nadzwyczaj szybko. Śmierć córki zdało się jak gdyby go złamała bezpowrotnie.
Była to ruina człowieka bez woli, bez myśli, żyjąca tylko pozostałością jakąś wegetacyjnego żywota.
Stan ten przedłużał się bez widocznej zmiany, i to największą obawę budziło w Kleszu. Mówić
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/518
Ta strona została skorygowana.