zaczynał do niego, nie zdawał się słyszeć, uważać, ani rozumieć.
Jordan wpadł na myśl, że miejsce to, w którem stracił dziecię, mogło wspomnieniem jego utrwalać cierpienie. Postanowił go ztąd wyprowadzić. Wieźć do Tours nie było sposobu z takiem znękaniem i osłabieniem.
Rano więc dnia jednego, zostawiwszy Floryana uśpionym, musiał się wymknąć z hotelu, aby poszukać jakiegoś mieszkania.
W Krakowie nie było to łatwem. Ludzie są wogóle bardzo gościnni, lecz za pieniądze odstąpić część lokalu umeblowanego, nie jest tu zwyczajem. O nic podobnego nawet się dowiedzieć nie mógł Jordan i powrócił w parę godzin do Pollera.
Jakież było zdziwienie jego, gdy pocichu wchodząc do pokoju, nie zastał w nim Floryana.
Z pozostałych rzeczy, widać było, że się naprędce odział i wyszedł. Wczoraj jeszcze tak był bezwładny, niemy i przybity, że Jordan pojąć tego nie mógł, przeraził się, wypadł z mieszkania, narobił hałasu, poruszył całą służbę i tego się tylko dowiedział, że widzieli Małdrzyka, krokiem chwiejnym, powoli wysuwającego się z domu. Dokąd dalej mógł się udać, nikt nie wiedział, odgadnąć było niepodobna.
Jordan wyleciał jak oszalały na miasto, instynktowo dążąc do Wisły, rozpytując po drodze
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/519
Ta strona została skorygowana.