bo nawet na dzienne wynajęcie, cena była dosyć przystępna. Klesz więc nie wahał się zawrzeć umowę, bo Małdrzyk stał, patrzał i ani przeczył, ani dawał znaku żadnego.
Powrócili do hotelu; kazano się pakować i wieczorem byli już w tych nowych izdebkach. Małdrzyk, który wprzódy leżał ciągle bezwładny, tu zaczął się przechadzać.
Klesz sam już wpadł na tę myśl, że nie należało mu niczem najmniejszem przypominać córki. Dla kogo innego byłoby to pociechą, takiemu charakterowi jak Floryan, potrzeba było zapomnienia, bo zżyć się z cierpieniem nie umiał.
Jordan, nie chcąc mu dać tonąć we własnych myślach, opowiadał o sobie, o Tours, o różnych rzeczach niemających żadnego związku z teraźniejszem położeniem. Małdrzyk słuchał go, okazywał widoczne zajęcie — parę razy coś przebąknął — i, jakby się głosu własnego uląkł, zamilkł natychmiast.
Wracała nadzieja przywrócenia go do jakiegoś stanu znośnego i rokującego ozdrowienie umysłowe.
Jordan z taktem jaki miłość daje, pracował stopniując i przedmiot swojego opowiadania i sposób sam w jaki to spełniał. Jednego dnia rzucił tę myśl, że potrzeba mu do Tours powracać i że go chce zabrać ze sobą.
Małdrzyk stanął i potrząsł głową.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/522
Ta strona została skorygowana.