— Nie! — rzekł dobitnie.
— Nie masz tu co robić, nie mogę cię porzucić samego.
— Nie oddalę się ztąd: nie, nie — rzekł Małdrzyk — nie mogę... o! nie mogę.
Głos mu stłumiło łkanie.
Klesz nie nalegał dnia tego.
Nazajutrz Floryan cicho, nieśmiało, począł prosić przyjaciela:
— Pozwól! pozwól — na cmentarz!
Jordan się chciał opierać, lecz widząc stan jego, ulitował się. Wziął za kapelusz.
— Dobrze — rzekł — pojedziemy razem.
Stało się tak. W milczeniu udali się ku cmentarzowi. Małdrzyk wszedłszy z pośpiechem udał się ścieżką ku mogile, kląkł, padł twarzą na ziemię i płakał. Klesz go podniósł, wmawiając męztwo — chciał zaraz napowrót go wieźć, lecz błagał i prosił ażeby mógł choć posiedzieć.
W bliskości leżał kamień ze starego zgruchotanego grobowca, na którym Jordan posadził go, wmówił mu ażeby spokojnie pozostał, a sam o kilka kroków stanął na straży.
Dzień był piękny, ani gorący ani zimny — słońce przedzierało się przez gałęzie drzew i krzewów, dość opuszczony i zaniedbany cmentarz, kąpiąc się w promieniach jasnych, mniej smutniej wyglądał. Małdrzyk z oczyma wlepionemi w grób, podparty na ręku, siedział spokojnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/523
Ta strona została skorygowana.