domyślali, panna Pelagia, już światło widać było. Weszli oznajmieni przez służącę bardzo czyściuchno ubraną i żwawą. Gospodyni na ich spotkanie do progu wybiegła.
Przy świecach, wieczorem, w sukni czarnej, w której jej było do twarzy, panna Pelagia daleko wydawała się młodszą i ładniejszą niż na cmentarzu.
W saloniku strojnym, wychuchanym, trochę ze staroświecka, na kanapie siedział średnich lat, z łańcuchem i krzyżem na szyi, poważny, pięknej postaci prałat, który, jak się okazało, rodem był z tej prowincyi co p. Małdrzyk, ale od lat dziesiątka przeniósł się do Krakowa. Przypominał też sobie rodzinę jego, Lasocin, pannę Natalię i powitał wygnańca z serdecznością wielką.
— Jaką to ja miałam myśl szczęśliwą — odezwała się p. Pelagia — żem ks. prałata dziś na herbatkę poprosiła. Przeczucie mi jakieś mówiło, że mnie panowie odwiedzą.
Dowiedzioną to jest rzeczą, że zbolały człowiek, który wpośród swoich nie potrzebując się kryć puszcza wodze cierpieniu — mniej się męczy, będąc zmuszony wśród obcych, trochę poskramiać co czuje. Z Kleszem Florek był inny, tu niepodobna mu było zachować rozpaczliwego swego milczenia, ogłuchnąć na to co do niego mówiono. Prałat wyciągnął go na wspomnienia kraju, przypomnienie wspólnych znajomych.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/532
Ta strona została skorygowana.