Miesiąc upłynął. Małdrzyk już się przedstawił był naczelnikowi instytucyi, w której miał tak jak zapewnioną posadę. Klesz dosiadywał, lękając się go porzucić jeszcze, chociaż widział go z każdym dniem powracającym do zdrowia. Wycieczki na cmentarz jakoś ustały. Wybierał się wprawdzie czasami razem z Pelagią, ale poszedłszy do niej, gdy się zagadali, powracał uspokojony. Okazało się że dym cygara gospodyni nie szkodził, ale był nawet przyjemnym, choć austryackie tanie cygara z hawańskiemi w żadnem pokrewieństwie nie są. W saloniku wolno mu palić było i ze swobody tej korzystał Małdrzyk.
List, który Klesz odebrał — i aż wykrzyknął czytając go — lecz się z tej oznaki wzruszenia tłómaczyć nie chciał — zmusił go do stanowczej rozmowy z Małdrzykiem.
— Jestem zmuszonym do Tours powracać! — zawołał. Jak ja tu ciebie porzucę.
— Jordku mój — zamruczał Floryan — cóż ty, masz mnie za dziecko? Przecież, dzięki Bogu, mam jakie takie utrzymanie zapewnione. Włóczyć mi się już nie chce. Po co? Zostanę tu.
Przeszedł się po pokoiku zadumany.
— Możesz już być o mnie spokojnym — rzekł zcicha i nieśmiało. — Ta najzacniejsza z kobiet, tak się troskliwie mną opiekuje. Prawdziwa łaska Boża, że mi ją zesłał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/538
Ta strona została skorygowana.