Podano sobie ręce, ale Jordan cofnął się nie zawiązując rozmowy. Floryan widocznie rad był człowiekowi, zasiedziałemu już na tutejszym bruku i mogącemu dać jak najlepsze informacye. Gawędka była gotowa.
Cymerowski badał, patrzał i wyciągał na słowa. Dowiedział się o najętem mieszkaniu.
— A! jak Boga kocham — zawołał — to bieda z tymi przybywającymi! — Czemuż pan nie poczekał. Pewnie pana obedrą, a i ulica nieprzyjemna.
Herzowa? tak. Ja ją znam, baba kuta. Ma córkę niczego, niby wdową jak i ona.
Pokiwał głową. — Ja panu później nastręczę lepsze mieszkanie.
Małdrzyk, któremu koniecznie towarzystwa było po trzeba, począł się rozpytywać o ziomków mieszkających w Dreznie.
— Jak maku! panie dobrodzieju, pełno ich! — zawołał Cymerowski. — Hrabina D., hrabia P., hrabia Z. Znam wszystkich i szczycę się ich przyjaźnią. Prezes T., Marszałek Ks.
Liczył i liczył bez końca!
Floryan słuchał uradowany.
— O! Polonii dosyć — dokończył śmiejąc się Cymerowski — będziesz pan miał do wyboru. Jednakże z koleżeńskiego obowiązku muszę ostrzedz, nie zawadzi ostrożność, są ludzie i ludziska.
Zabawiając tak dawnego towarzysza, Cyme-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/54
Ta strona została skorygowana.